Niby sad, a jednak wszyscy weseli.
Nasza przygoda z Joanną i Michałem rozpoczęła się w pewien burzowy dzień na krańcach piaszczystej Rewy. Tego dnia mocno wiało, ponure, ale wyglądające obłędnie chmury burzowe przez cały czas nam towarzyszyły, a deszcz przestał padać tylko na pół godziny w ciągu dnia. W tej właśnie chwili wyskoczyliśmy na sesję plenerową z jedną z naszych par. Wpisaliśmy się idealnie między burzę, a burzę. Nie tylko my byliśmy takimi wariatami, żeby w taką pogodę wybrać się na plażę. Spacerowali tam również Joanna z Michałem, którzy zwrócili uwagę na naszą czwórkę. Kilka tygodni później zauważyli nasze zdjęcia na jednej z grup ślubnych i przypomnieli sobie właśnie ten dzień, nas, warunki jakie wtedy panowały i postanowili napisać przemiłą wiadomość. Nie będę się rozpisywał o przeznaczeniu, ale najwyraźniej musieliśmy się jeszcze spotkać i ogromnie się z tego cieszymy!
Do Joanny i Michała na przygotowania przyjechaliśmy przed południem. Drogę umilały nam sady pełne jabłoni, aż dziw, że pod Warszawą są, aż tak pospolite. Asia powitała nas w towarzystwie gryząco - szczekających włochatych istotków, które od razu zaalarmowały całą okolicę o tym, że ktoś przyjechał. Mama Asi zaparzyła kawę, którą wypiliśmy przy wspólnych plotach na klimatycznym ganku, przykrytym ogromną jarzębiną, z widokiem na sad. Ach! I obok stała szklarnia z rzędami pomidorów, których pełną siatkę dostaliśmy na drogę. Były przepyszne! Rodzinna atmosfera i wszędobylski spokój przepełniał cały dom. Przygotowywania Joanny odbywały się w gronie przyjaciółek w jednym z pokoi, Michał i jego świadek oraz obie mamy celebrowali po swojemu ten dzień w zaciszu kuchni. Wszystko zleciało tak przyjemnie i szybko, że zanim się obejrzeliśmy trzeba było już jechać do kościoła.
Nawet nie wiem jakich słów użyć, żeby opisać to, co czuliśmy w momencie, kiedy ujrzeliśmy kościół… z resztą, sami zobaczycie!